Od zawsze matura była czymś w rodzaju pasowania na człowieka inteligentnego, a świadectwo dojrzałości – kluczem do dorosłości. Przedwojenny egzamin maturalny dawał wstęp na studia, umożliwiał też otrzymanie państwowej posady. Co ważne, do szkół średnich – gimnazjów i liceów – chodziły dzieci z zamożnych domów. Taki luksus nie był dla wszystkich. Po wojnie niewiele się zmieniło. Najgorzej było na wsiach, gdzie bieda aż piszczała.
Coś więcej na ten temat wie pani Wiesława, która urodziła się i dorastała na jednej z podbełchatowskich wsi. Na świat przyszła w 1938 roku jako trzecia z pięciu sióstr. Pisać i czytać uczyła się pod okiem mamy, która mimo chłopskiego pochodzenia, mimo wojny wciąż marzyła o lepszej przyszłości dla swoich dzieci. Gdy dziewczyna z wyróżnieniem kończyła 7. klasę, wychowawca wezwał do siebie jej rodziców. Zażądał, by posłali córę na naukę do Bełchatowa. – Tak rozumnego i pracowitego dziecka dawno nie miałem. Nie wolno wam jej zmarnować – miał powiedzieć wówczas nauczyciel. I tak pani Wiesia trafiła do bełchatowskiego liceum mieszczącego się przy SP nr 2. Po ukończeniu 9. klasy miała zdawać małą maturę, a później dużą. – Bardzo się cieszyłam, że idę do szkoły. Szybko jednak okazało się, że to nie taka prosta sprawa. Po pierwsze miałam spore zaległości, po drugie problemy ze stancją, no i kłopoty ze wzrokiem, o których nikt wcześniej nie wiedział. Pomieszkiwałam to u dalekiego krewnego na Lipach, to w przybudówce nad stodołą na Okrzei. Na sobotę i niedzielę wracałam do domu – mówi pani Wiesia. Dobrze jednak wspomina swoich nauczycieli i ówczesnego dyrektora Józefa Marchewkę.
Na przełomie lat 50. i 60. egzamin maturalny składał się z części pisemnej – wypracowanie z języka polskiego na jeden z 3 tematów, a dwa dni później zadania z algebry, geometrii i trygonometrii. Po ogłoszeniu wyników, uczniowie podchodzili do egzaminów ustnych z polskiego, matematyki, historii, wiadomości o Polsce i świecie. Obowiązkowo trzeba było zdawać jeden dodatkowy przedmiot. Do takiej właśnie matury przygotowywała się pani Wiesia. Los jednak zdecydował inaczej. Niekończące się problemy lokalowe, finansowe zmusiły ją do zmiany szkoły. Wyjechała do sąsiedniego miasta, do Państwowego Liceum dla Wychowawczyń Przedszkoli, które dysponowało internatem. Tu skończyła 10. i 11. klasę, ale matury nie pisała, obowiązywały ją wyłącznie egzaminy zawodowe.
Nieco później, bo w latach 80., w tym samym ogólniaku, ale już w nowym budynku, do matury podchodziła pani Marta, rodowita bełchatowianka. Na egzaminie z polskiego do wyboru miała 5 tematów i 5 godzin na napisanie wypracowania. – Nie pamiętam już, na jaki temat pisałam, ale wiem, że odwoływałam się do twórców romantycznych – wspomina bełchatowianka. – Pamiętam też, że byłam bardzo szczęśliwa, bo mój rocznik nie musiał już zdawać matematyki, ale były na pewno egzaminy ustne z języka obcego i wybranego przedmiotu – opowiada dalej absolwentka bełchatowskiego LO. W latach 80. nie było podziału na podstawę i rozszerzenie, za to każde województwo miało inne tematy i zadania. W skład komisji egzaminacyjnej wchodzili tylko nauczyciele ze szkoły. Egzaminy, podobnie jak dziś, przeprowadzane były w aulach i salach gimnastycznych. – Każdy siedział przy osobnym stoliku i miał ze sobą maskotkę na szczęście. Za drzwiami czekali zdenerwowani rodzice, którzy w międzyczasie szykowali pyszne kanapki. Ich smak pamiętam do dziś – podsumowuje pani Marta.
Fot. archiwum prywatne Kazimiery Matusiak